wtorek, 30 stycznia 2024

Bohater, który ocali ludzkość? - "Projekt Hail Mary" Andy Weir

Ryland Grace pewnego dnia budzi się w dziwnym miejscu. Sterylne wnętrze jako żywo przypomina statek kosmiczny, obok niego zaś leżą... dwa trupy. A co najgorsze, Ryland nic nie pamięta. Coś musiało pójść nie tak podczas hibernacji - dwójka zmarłych to pewnie reszta jego ekipy, a on prawdopodobnie wyruszył w kosmos z jakąś misją. Tylko z jaką? W ciągu kilku kolejnych dni powoli powracają do niego wspomnienia, ale nijak nie poprawia to jego sytuacji, okazuje się bowiem, że Ryland, zwykły nauczyciel w szkole podstawowej, został wysłany do odległego układu, by znaleźć sposób na powstrzymanie tajemniczych organizmów zwanych astrofagami przed wysysaniem mocy naszego słońca. Mężczyzna nie ma pojęcia jak miałby tego dokonać, wie jednak, że jeśli mu się nie uda, za kilka dekad Ziemię czeka epoka lodowcowa, ludzkość zaś - zagłada.


Twórczość Pana Weira poznałam już przy okazji doskonałego "Marsjanina", który był powiewem świeżości w nieco zastanym od pewnego czasu gatunku science-fiction - i który do dziś zaliczam do najlepszych książek, jakie przeczytałam. Kolejne dzieło autora, "Artemis", niestety nie dorastało "Marsjaninowi" do pięt - brakowało mu ostrego niczym brzytwa humoru, wyrazistego głównego bohatera i akcji, którą czytelnik śledzi z zapartym tchem. Jednak nie zwykłam tak szybko skreślać autorów, którzy zrobili na mnie wrażenie, dlatego gdy tylko ukazał się "Projekt Hail Mary", chwyciłam za niego bez wahania (tak, tę recenzję pisałam dwa lata...). I ani przez chwilę nie żałowałam tej decyzji.

Powiem wprost - nie jest to poziom "Marsjanina". Ryland nie jest fenomenalnym Markiem Watneyem, historia kręci się wokół ogólnie pojętej i nieco abstrakcyjnej ludzkości, nie zaś wokół głównego bohatera, do którego czytelnik się przywiązuje i trzyma za niego kciuki, a humor nie jest tak wyrazisty i pełen sarkazmu jak w debiutanckiej powieści autora. Mimo to postawiłabym ją wyżej niż "Artemis". Koniec końców Ryland jest sympatycznym gościem z głową na karku i sporą dozą autoironii, a trudności, które napotyka po drodze sprawiają, że strony przewracają się same. Samo to już powinno sporo Wam powiedzieć o głównym bohaterze, bo w konwencji, którą wybrał Pan Weir, mamy właściwie tylko jego. To kolejna już jego powieść z cyklu "samotna postać w trudnej sytuacji", która bez przekonującego i budzącego sympatię bohatera po prostu by się nie udała.

Tym, co charakteryzuje wszystkie powieści autora, jest doskonały research i trzymanie się faktów. Nie raz już to mówiłam, ale powtórzę po raz kolejny - lubię jak science-fiction ma sens. Nie mam problemu z takimi rzeczami jak obce rasy czy chociażby star trekowe fazery i trikodery, ale krew mnie zalewa jak widzę bzdury w stylu pożaru w próżni na asteroidzie w "Armageddonie". Trzymanie się obowiązujących praw fizyki to minimum wysiłku, jakiego oczekuję od pisarzy science-fiction, a pan Weir w tej kategorii wypada wzorowo. Nie tylko opiera swoje książki na dostępnej wiedzy z zakresu fizyki teoretycznej, ale szuka w niej podstaw dla wszystkich swoich pomysłów. Wszystko, o czym czytamy w jego powieściach, ma oparcie w nauce i przynajmniej w teorii jest możliwe przy naszej obecnej wiedzy technicznej (nawet jeśli część pomysłów czerpie z hipotez i wynalazków w fazie eksperymentalnej). Za to duży, ogromny plus.

Co zaś nie zagrało? Myślałam o tym długo i w końcu doszłam do wniosku, że główną wadą tej powieści jest fakt... że nie jest "Marsjaninem". Debiut Pana Weira postawił poprzeczkę tak wysoko, że jego fani spodziewają się teraz powtórki z rozrywki i nie są skłonni zadowolić się niczym innym. W "Marsjaninie" wszystko było perfekcyjne, a chociaż "Projekt Hail Mary" nie ma wielu elementów, do których można się przyczepić, to jednak aż tak wybitny nie jest. Przekleństwo doskonałego debiutu w najczystszej formie, bo tak naprawdę to nie potrafię wskazać elementu, który mi się tutaj nie podobał. Po prostu "Marsjanin" podobał mi się jeszcze bardziej.

No i dochodzimy do konkluzji, a brzmi ona: to świetna książka, która miała pecha wyrastać w cieniu swojej genialnej poprzedniczki. Mamy tu solidnego i zabawnego głównego bohatera, mamy trzymającą w napięciu akcję i mamy bardzo dobry warsztat pisarski - chociaż w przypadku powieści tłumaczonych z obcego języka zawsze pozostają pewne wątpliwości czy jest to warsztat autora czy tłumacza. Niemniej czytało mi się tę powieść bardzo dobrze i bardzo szybko, a że czytałam ją głównie w drodze do i z pracy, kilka razy udało mi się zrobić z siebie idiotkę parskając nagle śmiechem w zatłoczonym tramwaju. Generalnie polecam, zwłaszcza osobom, które szukają odpowiedniego miejsca, by w ogóle zacząć przygodę z science-fiction. Przeczytajcie "Projekt Hail Mary", chwyćcie z rozpędu za "Marsjanina", potem może za "Nasze Imię Legion, Nasze Imię Bob" i ani się obejrzycie, a poświęcicie dwa lata swojego życia na nadrabianie "Star Treka". Jeszcze zrobimy z Was nerdów, a Pan Andy Weir nam w tym pomoże!

Moja ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli możesz, zostaw komentarz. Zajmie Ci to nie więcej niż 2 minuty, a dla mnie będzie wspaniałym prezentem i dużą motywacją. Dziękuję!